Zaczęło się od czegoś tak zwyczajnego, że ledwo się nad tym zastanowiłem: moja pralka zaczęła przeciekać. Zirytowany, ale pragmatyczny, zadzwoniłem do serwisu. Pojawił się młody technik, błyskawicznie naprawił usterkę i spakował narzędzia. Podziękowałem mu, zapłaciłem i odprowadziłem go do drzwi.
Wtedy wszystko się zmieniło.
Gdy tylko przekroczył próg, jego policzki pokryły się rumieńcem i wyciągnął w moją stronę maleńką, złożoną karteczkę. Zawahałam się, zanim ją otworzyłam, myśląc, że to może paragon, o którym zapomniałam. Zamiast tego wiadomość brzmiała: „Proszę, zadzwoń. Chodzi o kogoś, kogo znasz”.
Moja pierwsza reakcja? Dziwna. Na tyle dziwna, że o mało nie wyrzuciłam jej do kosza. Ale coś w tym młodym mężczyźnie – jego spuszczone oczy, drżenie palców – kazało mi się zatrzymać. Nazywał się Ruben, miał około dwudziestu pięciu lat, był cichy i pełen szacunku. Nie wyglądał na kogoś, kto wręczałby zagadkowe liściki siwiejącej kobiecie w wygodnych ubraniach, otoczonej niedopasowanymi skarpetkami.